Lonek Adamowicz Polska Mozambik Wspomnienia Przyjaciela
21.09.2024
WSPOMNIENIA O LONKU ADAMOWICZU
Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci…
WSTEP
W 2004 poleciałem do Mozambiku aby odwiedzić tam szereg wyselekcjonowanych stanowisk rysunków naskalnych. Już od kilku lat wizytowałem różne kraje afrykańskie dokumentując prehistoryczna sztukę i opracowując krótkie raporty, dla wspierającej mnie finansowo, małej prywatnej organizacji, zajmującej się ochroną przed wandalizmem pomników światowej kultury.
W ciągu kilku lat poprzedzających wizytę w Maputo odwiedziłem RPA, Zimbabwe, Namibię, Botswanę, Tanzanię i Kenię.
W Mozambiku mieszkał Lonek Adamowicz, który zajmował się podobnym zagadnieniem, dokumentując stanowiska kulturowe, na zlecenie szwedzkich sponsorów, zanim nie zostaną bezpowrotnie zniszczone przez projekty deweloperskie.
Korespondowaliśmy ze sobą przez wiele lat. Być może, myślałem, można by połączyć siły w opracowaniu wyników naszych prac o podobnym profilu i pokusić się o opracowanie przewodnika po malunkach naskalnych południowej części Afryki.
Lonek sugerował, że mógłby uzyskać fundusze wspierające nasze wysiłki.
Lonek znał Mozambik z licznych badań prowadzonych w tym kraju I zlotów harcerskich organizowanych w różnych jego częściach. Liczyłem, że wspomoże mnie w nawiązywaniu kontaktów i zapewnianiu transportu do trudno dostępnych lokalizacji.
Ponadto, wizytę chciałem wykorzystać do bliższego poznania kolegi znanego mi z okresu przygotowań do AWA72, z rocznego przejazdu przez Afrykę i kilku miesięcznej współpracy w propagowaniu Afryki i naszego „wyczynu” po powrocie do Polski w 1973 r.
Lonek był postacią kontrowersyjną. Polaryzował stosunek ludzi do niego. Idealizowany przez jednych i silnie nielubiany przez innych, najlepiej czuł się w „półmroku” moralnym. Mnie interesowały takie niejednoznaczne postacie.
Liczyłem, że „całonocne rozmowy” o jego życiu, ambicjach i dokonaniach, poparte obserwancją „w akcji”, czyli jak działa, z jakim środowiskiem się zadaje, do jakich instytucji należy i co zawierają wywiady z nim prowadzone, pomogą w naszkicowaniu rzetelnego obrazu, i odpowiedzi na pytanie „kim jest Lonek”.
Byłem antropologiem. Moim narzędziem pracy była strategia „obserwacji uczestniczącej”, czyli zbierania i przetwarzania przez swą świadomość werbalnych i wizualnych informacji, obserwacji zachowań i pobieżnych, „roboczych” interpretacji.
Taką technikę stosowałem w czasie swojej pracy terenowej w małej osadzie w Górach Zachodnich Papui Nowej Gwinei. Taką techniką, w miarę możliwości, posługiwałem się w swojej pracy w dziedzinie mentoringu i life coachingu.
Metoda wnioskowania na podstawie „obserwacji uczestniczącej” miała wielką przewagę nad próbą poznania człowieka przez zwykłe wywiady. W takich przypadkach odpowiedzi, brane naiwnie za dobra monetę, są spreparowaną autoprezentacją.
Technika ‘uczestniczącej obserwacji” sięga się znacznie głębiej w autentyczną osobowość badanej postaci.
Tak przysłowiowy krawiec kraje jak mu materiału staje. W PNG byłem nieprzerwanie przez dwa lata. Z Lonkiem się widywałem w Maputo przez sześć tygodni. Trochę mało. Lonka jednak znalem znacznie dłużej. Najpierw przez rok przygotowań do Wyprawy. Potem przez rok wspólnego podróżowania po Afryce.
Czyli w sumie, można powiedzieć, że poznałem go względnie dobrze.
Spotkanie było od początku dobrze przyjmowane przez obydwu z nas. Pomimo krytycznej (czyli analitycznej, a nie krytykanckiej) postawy, jaką zastosowałem w naszych rozmowach, odczuwaliśmy podskórną, do siebie, życzliwość. Nie miałem zamiaru prowadzić pracy demaskatorskiej. Uzyskałem od niego zgodę na naszkicowanie jego rysu osobowościowego, w postaci zarówno „heroicznej” jak i konstruktywnie krytycznej. Z pominięciem pewnych szczegółów z jego życia, o których wiedziałem, bo były powszechnie znane w jego środowisku, ale on nie chciał o nich rozmawiać.
Obaj byliśmy już na tyle „dorośli”, by wyzwolić się od przedstawiania się w sposób jednostronny, czyli „nie autentyczny”. Niektórzy mówią o chęci wyzwolenia się od postawy „pomnikowej” , auto propagandowej.
Taka relacja o Lonku nie miała być formą CV. Garść informacji tj. gdzie się urodził, gdzie studiował i czym się zajmował podał Eugeniusz przed spotkaniem wspominkowym, w Czytelni na Koszykowej, wkrótce po śmierci Lonka.
Rozpocząłem rozmowy od przypomnienia wspólnie prowadzonych pogadanek i prelekcji po powrocie z Afryki.
WYPRAWĘ AWA72 zakończyliśmy w Aleksandrii, w greckiej tawernie. W porcie zostawiliśmy samochody, by je przetransportować statkiem z powrotem do Polski. Do Kairu wróciliśmy pociągiem. Z Kairu każdy dostał niewielkie kieszonkowe, które wystarczyło na bilet powrotny do Warszawy.
Każdy wybrał inny sposób powrotu do Kraju. Z Andrzejem Walewskim polecieliśmy do Aten.
Lonek poleciał w jakiś inny sposób.
Wiedzieliśmy, że w Polsce czekają na nasz powrót „bliskie osoby”, które wiernie towarzyszyły nam listownie przez cały okres przejazdu przez Afrykę. Może niepewność, jak się mamy zachować na pierwszym spotkaniu i czy nasze uczucia wpisują się w ich oczekiwania, powodowała opóźnienia w powrocie.
Pewnie dlatego z Aten, zamiast jak najszybciej do Polski, po roku włóczęgi, pojechaliśmy z Andrzejem do Libanu, Turcji i Bułgarii.
Decyzja któregoś z nas pozostania na Zachodzie, potencjalnie wchodziła w grę, nawet wówczas, kiedy wyjazdy z Polski w latach 70ch były już dość powszechne.
Można było, z pewnym wysiłkiem, emigrować, ale, oczywiście, Eugeniusz, nigdy nie mógł być pewnym, co może dwudziestoparoletnim chłopakom „strzelić do głowy”.
Wcześniej, przez cały okres podroży po Afryce, aż do zakończenia Wyprawy, nie było niebezpieczeństwa “ucieczki”, któregoś z nas. To była kwestia lojalności w stosunku do Eugeniusza i hojnie sponsorowanego przedsięwzięcia. Wymagana była dyscyplina do której, na szczęście, dorośliśmy.. Po drodze przecież aż się roiło od “kuszących syren”, które próbowały nas przy sobie zatrzymać.
Po dojechaniu do Warszawy rozeszliśmy się. Każdy w swoją stronę. Lonek też już powrócił.
Eugeniusz doprowadził do małego spotkania na Dziedzińcu uniwersyteckim, z którego wyjechaliśmy ponad rok wcześniej. Ale to była mała uroczystość. Bez fanfar i fajerwerków.
Mieliśmy też kilka wystąpień w telewizji.
Między listopadem 1973 a kwietniem 1974 chodziłem wraz z Lonkiem po różnych Domach Kultury i szkołach licealnych, opowiadając o Afryce i ilustrując opowieści slajdami. Widać było ogromne zainteresowanie naszymi pogadankami. Afryka fascynowała polską publiczność. Wyobrażano ją sobie jak Pola Elizejskie, raj pełen kolorów, zwierząt i egzotycznej roślinności.
Afryka ekscytowała słuchaczy wyolbrzymianymi wyobrażeniami o czyhających niebezpieczeństwach, wysuwanych na pierwszy plan przez filmy przygodowe.
Nasze prelekcje, za które przeważnie dostawaliśmy niewielkie pieniądze, umożliwiały nam przeżycie, zanim nie powróciliśmy do porzuconych, ze względu na wyjazd na Wyprawę, zawodów.
Oczywiście, o ile jeszcze na nas tam czekano.
Koledzy związani z Uniwersytetem, Eugeniusz, Andrzej i Bogdan z dnia na dzień powrócili na swe wydziały otoczeni nimbem bohaterstwa. Reszta z nas czuła się jak żołnierze napoleońscy po demobilizacji. Trudno było się odnaleźć w szarej polskiej, jesiennej atmosferze po tym, jak się, w swych odczuciach, brało udział przez cały rok, w czymś Wielkim.
Znajomi himalaiści zapewniali nas, że z powodzeniem można było „żyć z gór” odwiedzając szkoły, domy opieki i Kluby książkowe, z prelekcjami na temat wypraw, w których uczestniczyli. Byli pewni, że „wspomnienia z Afryki” będą nośnym tematem, na który jest wielkie zapotrzebowanie. Trzeba tylko opanować sztukę „autoreklamy”, z góry ustalać wielkość wynagrodzenia i wykazywać chęć podróżowania po całej, w tym też prowincjonalnej, Polsce.
– ‘Twardy kawałek chleba” – mówili znajomi, „ale intratny” i lepszy niż prace w roli „planktonu” biurowego.
Ku mej radości zostałem przywrócony do pracy w roli inżyniera elektronika. Przyjęto mnie życzliwie rozumując, że moja energia i przedsiębiorczość (chyba przereklamowane), które zawiodły mnie do Afryki, będą przydatne w nowo powstałym przemyśle elektronicznym.
Lonek w tym czasie nie zdawał się szukać żadnego, formalnego zatrudnienia. Jakby oczekiwał na Nową Wielką Falę Historii, niczym fale u brzegów Hawajów, którą będzie mógł serfować.
No i nadeszła !
W kwietniu 1974 w Portugalii wybuchła rewolucja o socjalistycznym zabarwieniu politycznym. Znana była pod nazwą “rewolucji goździków” ze względu na przeważnie pokojowy jej przebieg, sugerujący podobieństwo do zrywu moralnego „dzieci kwiatów”, w latach 60-tych. Goździki noszone w butonierkach były oznaką poparcia dla kulturowych i politycznych przemian.
Miesiąc później Lonek, stanął na czele delegacji “młodych socjalistów”, którzy wyjechali do Lizbony, aby “wspierać” i “ugruntowywać” zdobycze tamtych przemian politycznych.
Pochodziliśmy przecież z kraju o „postępowych” stosunkach społecznych, mogących być wzorem dla innych !!!!
Lonek pragnął się tym wzorem podzielić.
Czułem się zawiedziony, że nie zostałem zakwalifikowany przez Lonka (i jego mocodawców) do kategorii „młodych socjalistów”. Nigdy wcześniej nie byłem w Portugalii. Skrycie podziwiałem Lonka, i jego polityczne, skrywane kontakty, które umiał wykorzystywać w procesie „ubarwiania” swojego życia.
Nie wiem jak długo Lonek “wspierał” portugalską “rewolucję goździków”. Musiał być skuteczny, bo przewrót polityczny okrzepł i zabrał się, z wielkim impetem, do procesu dekolonizacji zamorskich posiadłości. Na tej fali powstał Mozambik, Angola i Wyspy Zielonego Przylądka. Lonek zaangażował się w ten proces wygłaszając w Polsce różne antykolonialne pogadanki.
To zaangażowanie zaprowadziło go hen ! aż do Maputo. Tam się stał lokalnym patriotą i wiele razy bronił wizerunku Mozambiku oskarżanego w prasie europejskiej o gwałty na turystach i polityczne machinacje byłych bojowników o wolność kraju. Posługiwał się biegle portugalskim. Wyróżniał się energią i entuzjazmem w pracy na rzecz swej nowej ojczyzny.
W Maputo widziałem wycinki prasowe ukazujące Lonka maszerującego w Lizbonie w 1974 r. z hasłami domagającymi się „wolności” dla Mozambiku. Z takim „wprowadzeniem” łatwo było być zaakceptowanym w politycznym środowisku zdekolonizowanego kraju.
Lonka rozpierała energia. Dużo jeździł „w teren”. Zakładał coraz to nowe komórki harcerskie po całym kraju. Był, przez kilka lat, szefem Rotary Club. Prowadził zajęcia na Uniwersytecie i rejestr stanowisk o kulturowym znaczeniu dla młodego społeczeństwa.
W międzyczasie zajmował się dwoma małymi chłopcami, których uważał za swoje wnuki. Opłacał ich naukę i pilnował by mieli cieple posiłki, dach nad głową i emocjonalną opiekę.
Rok przed naszym spotkaniem pojechał do Brazylii. Odszukał tam wielu ‘Adamowiczów”, którzy wyemigrowali z Litwy do Ameryki Południowej. Częściowo jeszcze przed WW2. Kwestował u nich o finansowe poparcie dla ruchu harcerskiego, któremu przewodził w Mozambiku.
Kontakt się nam urwał po jego wyjeździe do Portugalii. Nie spotykałem Lonka osobiście aż do wizyty w Mozambiku. Utrzymywałem jednak z nim korespondencję, mieszkając już wówczas w Australii. Dzieliliśmy zainteresowanie sztuką naskalną i prehistorią Afryki. Próba nawiązania współpracy w tych dziedzinach, była bezpośrednią przyczyną moich odwiedzin Lonka w Mozambiku.
Wiem, że po powrocie z Portugalii do Polski Lonek mieszkał przez jakiś czas na Jelonkach, w legendarnym domu akademickim Uniwersytetu Warszawskiego. Tam spotkał kolegę z Maputo, studiującego w Warszawie. Nawiązała się między nimi przyjaźń. Lonek znalazł się w Mozambiku na zaproszenie swego afrykańskiego kolegi, który po powrocie do swego kraju, rozpoczął karierę polityczną w nowo tworzącym się, post kolonialnym, państwie.
Kolejna ‘fala Historii” nadała trwały kierunek jego życiu !!!
„Serfował” na niej aż do swojej, przedwczesnej, śmierci.
1a.
Po tej „wycieczce” we wspólną historię sprzed 40 lat, powróciliśmy do bieżącej rozmowy.
-Opowiedz mi o sobie – poprosiłem Lonka. Za oknem tropikalna burza. Ulewny deszcz. Dwóch małych czarnoskórych chłopców usiłowało usiąść mu na kolanach.
– Nie przeszkadzajcie – zganił ich Lonek po portugalsku.
– Więc od czego mam zacząć – spytał. Większość rzeczy o mnie już wiesz.
– Nie szkodzi, że wiem. Zaczynaj od rzeczy najmniej kontrowersyjnych. Po tym będziemy stopniowo podwyższać temperaturę.
– No dobra. No to powiem, że najszczęśliwszy, jak dotąd, byłem przez 8 lat swojego życia. Nigdy już później nie udało mi się odtworzyć uczucia tamtych lat, choć się niejednokrotnie starałem.
– Zaraz – wtrąciłem się. Mówisz o latach od 1949 do 1957, kiedy byłeś, wraz z rodzicami, zesłany jako czteroletni chłopczyk, do kołchozu w Kazachstanie.
– Zgadza się – potwierdził Lonek, upewniając się, czy dobrze słyszę co mówi.
– Przecież w naszej historiografii, zesłanie na Syberię lub Kazachstan figuruje jako okres martyrologii narodowej – usiłowałem wyprowadzić wypowiedź na znane tory.
– Kiedy byliśmy spakowani, by wracać do Kraju, ja się schowałem w zagrodzie i nie wychodziłem stamtąd przez kilka dni. Moi rówieśnicy, Buriaci, przynosili mi sucharki i menażki z wodą.
Gdy w końcu, po kilku dniach podroży pociągiem znaleźliśmy się na terenie Polski, moi rodzice uklękli i całowali ziemię. Ja, a pamiętam to dobrze, odwróciłem się twarzą w stronę, z której przybyliśmy i całowałem ziemię, z której mnie siłą zabrano.
Oni płakali. Ja krzyczałem, że chcę natychmiast wracać tam skąd przyjechaliśmy. Musiałem być trudnym smarkaczem, bo wypominałem im, że teraz krytykują pobyt w kołchozie, choć wedle mnie, był tam „raj na ziemi”.
– Do kołchozu już nie wróciłem – mówił Lonek, ale z kolegami Buriatami poznanymi w tamtych latach, utrzymuję bliski kontakt telefoniczny. Rozmawiamy niemal codziennie. Po rosyjsku, bo zapomniałem języka buriackiego.
– A co ci się tam tak podobało? – spytałem.
Oczy Lonka zaświeciły jakby przeniósł się w myślach kilkadziesiąt lat wstecz. Zaczął wyliczać gry i zabawy, które były wtedy jego codziennymi zajęciami.
Dowiedziałem się, że taplali się w błocie przez nikogo niestrofowani. Polowali na ptaki z procy i chodzili łowić raki do pobliskiego strumienia. Śpiewali przy ognisku. Znałem te piosenki. Śpiewaliśmy w Afryce jadąc na odkrytej platformie naszej ciężarówki.
1b.
Jak dorośnie chciał być elektrykiem.
– Dlaczego – dopytywałem. Bo elektryk to ważna postać w każdym kołchozie – wyjaśnił Lonek. Co i raz coś pada w przekazie prądu i trzeba to „coś” zidentyfikować i naprawić. Wchodzi się wtedy na słup i coś tam majdruje na złączach elektrycznych. A ci na dole modlą się, niemymi ustami, żeby się praca udała, bo inaczej wszystkie maszyny na nic się nie zdadzą. I plany robót na polach się rypną.
Raz – pamięta Lonek – trafiliśmy kamieniem w izolator ceramiczny. Wyłączyło to prąd na cal dzień. Trzeba było wymienić izolator, i tyle. Ale baliśmy się, ze pociągną do odpowiedzialności rodziców, przypisując im sabotaż dokonywany naszymi rękoma.
Ale się rozeszło po kościach. Waśka, elektryk, wspiął się na słup i „wymieniał” ten izolator przez cały dzień. Zwolniło go to od pracy w polu. Przez wiele godzin, siedząc na tym słupie, śpiewał na cały głos, że aż było słychać pod lasem.
1c.
– Jak to, co śpiewał? – śpiewał :” Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek” (nie znam innego kraju, w którym człowiek oddycha tak swobodnie”).
– Inna rzecz – doprecyzowuje Lonek w swym sarkastycznym stylu – że Waśka nie znał żadnej innej ”strany” niż ta w promieniu kilku kilometrów od kołchozu.
Ale słowa jego piosenki nie były ironiczne. Nikt w kołchozie, wtedy, nie był dysydentem. Wszystkim się wszystko podobało.
– Teraz to już inna historia. Codziennie słyszę, że Buriaci tylko czekają na okazję, by chwycić Ruskich za gardło i utworzyć swoją autonomiczną republikę.
1d.
– Teraz to co innego niż było wtedy. Wtedy, gruchnęła wiadomość, że coś niedobrego stało się ze Stalinem.
Wszyscy, młodzi i starzy, pobiegli do biura, żeby się dowiedzieć co się stało. Naczelnik kołchozu kazał nam wszystkim wrócić do pracy. Kilka minut później przez kołchozową szczekaczkę, wezwał nas ponownie do biura i przekazał straszną wiadomość. Stalin umarł. Wszyscyśmy płakali jak bobry. Wszyscyśmy się zastanawiali co się teraz z nami pocznie.
– Teraz to wiadomo, po studiach socjologiczno-politycznych, że to pierwotne odsyłanie nas do pracy, aby po chwili znowu nas zebrać, było demonstracją władzy nad nami. Nic spontanicznie nie powinno było się robić. Wszystko miało być na „ukaz”.
Teraz to wiadomo, że życie kołchoźniane było jak stacja kolejowa w czeskim filmie Pociągi pod specjalnym nadzorem. Zawiadowca małej prowincjonalnej stacji miał obowiązek (i przywilej) wydawać pozwolenie na odjazd pociągów. Zbeształ swego podwładnego, kiedy ten dawał znak maszyniście do odjazdu.
Zaraz, zaraz, wołał na stacji zawiadowca. Ja tu jestem od wydawania pozwolenia na odjazd: Hotowe !!! zakrzyknął w stronę maszynisty i parowóz ruszył.
Lonek opowiadał to z animuszem. Widać było, że metafora „władzy” i jej prerogatyw, zaczerpnięta z czeskiego filmu, dobrze oddawała atmosferę „kontrolowanego despotyzmu”, jaki wtedy panował w kołchozie.
Ludzie mieli znać swoje miejsce w hierarchii podejmowania decyzji.
1e.
– A pamiętasz, czy coś ci się wtedy nie podobało?
– Żal mi tych koni! – przypomniał sobie Lonek.
Kiedyś przysłano do kołchozu ziarno pod nowy zasiew.
Była to ulepszona odmiana, szybo dojrzewająca do zbiorów. Nikt nie dyskutował, czy to odpowiednia zmiana w naszych warunkach. Ojciec był sceptyczny, ale nie słuchano jego zastrzeżeń. Którejś nocy, jak zboże już wzrosło na wysokość kilku centymetrów, nasze konie urządziły sobie na tych polach ucztę.
Rano znaleźliśmy wszystkie martwe z rozdętymi brzuchami. Był to wielki cios. Szczególnie że jedyny traktor wpadł do rowu kilka tygodni wcześniej i czekaliśmy na części zamienne. Konie były jedyną formą zaprzęgu.
1f.
W Polsce w szkole nowi koledzy wołali za mną „rusek”. Nie mogłem się bronić, bo jestem drobnej postury.
Rzeczywiście, jak poznałem Lonka w 1971 roku, na studiach w Studium Afrykanistycznym, był drobnej postury, z nikłym zarostem na twarzy. Z meszkiem pod nosem, który, w miarę czasu, przeistoczył się w wąsy. Owłosienie lica, jakie by nie było, wprowadzało Lonka do „męskiej kategorii”.
2a.
Wydaje się, że to kołchoźniane doświadczenie zostawiło piętno na osobowości Lonka. Nieustanna dyskusja, czy „natura” czy „kultura jako doświadczenie” ma najistotniejszą rolę w ukształtowaniu dorosłego człowieka, czyli sławna dychotomia (nature or nurture) wydaje się, w tym przypadku, przychylać szalę ważności ku „nurture”, czyli wychowaniu.
2b.
Każdy kto się zetknął z Rosjanami zaświadcza, jacy to są mili ludzie. A te ich „duszoszczipiatielnyje” pieśni. Zakochać się można. A już z pewności ronić morze lez.
Ale jest i inny aspekt. Uwidacznia się w kontekście politycznym. Łagodnie mówiąc, powszechne są manipulacje. Brak transparentności w życiu publicznym. Niedotrzymywanie umów. Mijanie się z prawdą. Pragmatycznie wyznawane cele bijące na głowę dyktaty lojalności.
3a.
U Lonka można było się dopatrzeć obu tych aspektów. Miał wiele osobistego uroku. Dobrze czuł się w towarzystwie kobiet, które darzyły go uczuciem, często wychodzącymi ponad związki koleżeńskie.
Lonek jednak wyłącznie interesował się związkami o temperaturze umiarkowanej. Swoje głębsze uczucia trzymał w dyskretnej tajemnicy.
4a.
Rok 1971 był rokiem przygotowywania Wyprawy do Afryki. Wyglądało to na zespołowy wysiłek. Ktoś organizował samochody. Ktoś zabiegał w ministerstwie o odpowiednie dotacje. Ktoś dbał o wysoki poziom fizycznego i emocjonalnego przygotowania.
O postępie organizacyjnym każdy, po zajęciach na Studium, informował resztę na codziennych wieczornych spotkaniach.
Po części Lonek wpasowywał się w tę zasadę. Ale nie do końca. Dawał co pewien czas do zrozumienia, że utrzymuje kontakty z „nimi”, to jest tajemniczymi siłami sprawującymi kontrolę nad naszymi poczynaniami.
Czasem byliśmy beneficjentami jego tajemniczych kontaktów. Kiedyś, kilku z nas, za sprawą Lonka, brało udział w seminarium naukowym na temat Afryki, zorganizowanym, w luksusowych warunkach, w Ośrodku Sportowym w Spale.
4b.
Te wielorakie doświadczenia życiowe nauczyły go żyć w stanie „zawieszenia”. Ani TAM ani TU. Kiedy Nieznośna lekkość bytu uwierała Milana Kunderę, Lonek czuł się w takiej przestrzeni jak przysłowiowa ryba w wodzie.
Pomagała mu w tym wyobraźnia. Dzięki niej mógł się wymyślać w różnych rolach i wczuwać się w nie jak dobry aktor. Żył w „magicznej rzeczywistości”, w której nic nie było z góry, raz na zawsze, ustalone. Sprawy „poważnej natury” przeplatały się ze sprawami wyimaginowanymi, wzajemnie się niewykluczającymi.
Ujmował umiejętnością śmiania się z tego „ontologicznego grochu-z-kapustą”.
4c.
Na spotkaniu z nim, po wielu latach, w Mozambiku, obaj śmialiśmy się do rana, wspominając różne aspekty jego życia. To w tych wspominkach występowały obok siebie „rzeczy prawdziwe” z „rzeczami wyśnionymi”. Wówczas konfrontacja jednych z drugimi przywoływała na myśl groteskowa sytuację.
Lonek nie odżegnywał się od konfabulacji. Nie bronił się, nie zaprzeczał. Ja go o nic nie oskarżałem. Sam się zagłębiałem w jego świecie, niczym Alicja w Krainę Czarów. Chciałem go poznać i zrozumieć.
4d.
Poruszyłem sprawę, że w wywiadach przedstawia się jako jedyny organizator wyprawy AWA72, do Afryki. Po prawdzie, wyprawa, wykorzystując sprzyjającą sytuację polityczną doszła do skutku dzięki zespołowemu wysiłkowi wielu zaangażowanych osób.
Lonek był współorganizatorem. Był motorem powstania Studenckiego Kola Naukowego, przy Studium Afrykanistycznym. Koło to stało się formalnym organizatorem firmującym przedsięwzięcie Wyprawy. Miało pieczątki, papiery z odpowiednim nagłówkiem, itd. Czyli dysponowało parafernaliami rozpoznawalnymi przez państwową biurokrację, niezbędnymi przy występowaniu o to-czy-o-owo.
4e.
Powiedziałem, że przypisywanie sobie wyłącznej, sprawczej roli w organizacji AWA72, jest jak utrzymywanie przez kanoniera Dolasa, że to on „rozpętał Drugą Wojnę Światową”, w słynnym filmie pod tym tytułem.
Lonek uśmiał się z mojego porównania. Pamiętał film z Marianem Kociniakiem, który śledczym podawał zmyślone, trudne do wymówienia nazwisko: Grzegorz Brzęczyszczykiewicz.
– To uważasz – spytał mnie Lonek – że powinienem, zamiast proste „Adamowicz”, podawać Brzęczyszczykiewicz?
Śmialiśmy się do łez. Ale tez czułem uznanie dla Lonka, że potrafi spojrzeć na siebie z perspektywy ujawniającej komizm jego sposobu bycia, naturalnie wynikającego z „lekkiego” traktowania swojego bytu.
4f.
Lonek nie lubił Marka Bogatka, formalnie niekwestionowanego kierownika organizowanej wyprawy. Dzielił się bez żenady, opinią, że dobry organizator, jakim bez wątpienia jest Marek, nie musi, a nawet z pewnością nie będzie, dobrymi kierownikiem w terenie.
Na kilka miesięcy przed wyruszeniem Wyprawy poinformował Marka, że „oni” nie zgodzą się na to, aby on kierował tak prestiżową sprawą jak Wyprawa. Zaznaczył przy tym, że zgoda tych tajemniczych „onych” na Wyprawę, może być udzielona tylko wtedy, gdy Marek przyjmie pozycję „zwykłego uczestnika”.
Marek chciał spotkać siły kierujące z ukrycia i omówić z nimi swą sytuację, ale Lonek powiedział, że jest to „absolutnie niemożliwe”.
Byłem przy wymianie tych słów. Widziałem u Lonka uśmiech „pod wąsem” z powodu naiwność propozycji Marka. „Oni” są nieobecni dla zwykłych śmiertelników. Tylka on, Lonek, ma z nimi ekskluzywny kontakt, niczym syberyjski szaman z duchami przodków. Temu ostatniemu kontakt z duchami ułatwia konsumpcja „magic mushrooms” (halucynogennych grzybów). To, co pozwoliło Lonkowi skontaktować się z „Nimi” może być przedmiotem domysłów.
4g.
Te „wąsy, pod którymi się Lonek uśmiechał” były zrazu, nie imponującym, owłosieniem twarzy. Lonek nigdy nie miał zarostu, który z wielką dumą, obnosili niektórzy uczestnicy Wyprawy. Z czasem, wąsy nabrały poważniejszego charakteru, nadal nie sumiaste, ozdabiały jego twarz wiele lat później, w roku 2014, gdy go spotkałem w Mozambiku.
4h.
Ostatecznie Marek został wykluczony z uczestnictwa w Wyprawie, a skandal z tym związany był (i do tej pory jest) owiany tajemnicą. Tuż przed wyjazdem zjednoczyły się przeciwko niemu różne siły. Przeciwko było „ciało pedagogiczne” Studium Afrykanistycznego. Przeciwko był nowo mianowany kierownik wyprawy, członek PZPR, Eugeniusz Rzewuski. Wreszcie przeciwko jego uczestnictwu była połowa zakwalifikowanych uczestników na Wyprawę.
Lonek był przeciwny. Jaki był wspólny mianownik tych trzech Sił, nie wiem.
4i.
Lonek reprezentował w grupie nastrój studenckich bachanalii. Wprowadzał radosną beztroskę, zabarwioną ikonoklastyczną postawą. Taka sowizdrzalska orientacja dobrze wpisywała się w nastrój optymizmu, jaki zapanował po przyjściu do władzy ekipy Gierka. Wszechobecny nastrój smutku i stagnacji kulturowej zwany żartobliwie „siermiężną” wersją socjalizmu, poszedł, ku naszemu zadowoleniu, do lamusa. To na fali radosnego, lecz nieodpowiedzialnego nastroju hojnie wydawano zapożyczone pieniądze na rozmaite licencje i inicjatywy, bez prowadzenia sumiennych rachunków zysków i strat. To na takiej fali wypłynęła inicjatywa studenckich wypraw do Afryki.
5a.
Na defiladę 1 majową, poważnie traktowaną przez władze państwowe, Lonek przygotował transparent z hasłem Niech żyje 22 Lipca, dawniej E.Wedel.
22 Lipca to było świętem narodowym w PRL odnoszące się do założenia tego dnia w roku 1944, rządu komunistycznego pod egidą Związku Radzieckiego. Dawną fabrykę czekolad założoną przez Edwarda Wedla, przemianowano na Zakłady Przemysłu Cukierniczego imienia 22 Lipca. Ponieważ przedwojenna firma Wedla miała dobrą reputację za granicą, w celu zachęcenia do zakupów potencjalnych, zagranicznych nabywców czekolad, do nazwy 22 Lipca dodawano informację, że to jest znacjonalizowana fabryka Wedla, zachowująca przepisy produkcyjne i jakość, która kiedyś wiązała się ze znakiem firmowym Wedla.
Transparent, który wydawał nam się śmieszny, choć „jechał po bandzie” cenzuralnej ortodoksji, nieśliśmy w pochodzie. Lonek zapewniał nas, że „oni” (którzy z pewnością byli ekipą licencjonowaną na polityczną aktywność w dobie „nowego ducha”) się na nasz sztubacki dowcip, zgodzili. Zapewne tak było, bo nie mieliśmy żadnych sygnałów sprzeciwu. To były wyjątkowe i wspaniale czasy, kiedy nikt na szczeblu decydentów nie chciał być identyfikowany z poprzednim reżimem politycznym, powszechnie określanym jako (słusznie miniona) „dyktatura ciemniaków i smutasów”.
5b.
Lonek aranżował reporterów dokumentujących naszą pracę przy odgruzowywaniu spalonego podczas wojny Zamku Królewskiego. Potem, zdjęcia z „uczestnikami planowanej wyprawy naukowej do Afryki” (jak nas przedstawiano) ukazały się w poczytnym dzienniku.
Byliśmy zachwyceni możliwościami PR-owskimi Lonka.
5c.
Taki nastrój „kpiarstwa”, znanego w antropologii jako postawa „trickstera” czyli chochlika – psotnika, zdominowana przez Lonka, zaznaczyła swą obecność później na Wyprawie. Stała ona w opozycji do postawy kilku innych kolegów, którzy poważnie widzieli w Wyprawie projekt „naukowy”.
5d.
Kilka incydentów o charakterze „beztroskiej prześmiewczej studenckiej zabawy” spowodowało „zmarszczenie brwi” u napotykanej po drodze, i goszczącej nas, Polonii. Idąca za nami negatywna opinia niejednokrotnie powodowała opór przed spotkaniami z nami ze strony Polaków, pracujących na poważnych stanowiskach w ramach Polservisu.
5e.
Pod presją takich opinii, które docierały do Warszawy, Eugeniusz planował zakończenie Wyprawy w połowie zaplanowanej trasy. Tylko opór większości z nas spowodował zaniechanie takiego radykalnego planu.
5f.
Lonek czuł się dobrze w swojej skórze. Często żartował, wychwytywał i komentował komiczne aspekty, których nie brakowało.
Podam przykład.
Przy przekraczaniu granicy Marokańsko-Algierskiej podaliśmy straży granicznej swoje kwestionariusze. W jednej rubryce należało podać nazwę swojej religii. Wpisaliśmy bez namysłu: katolik, co nie wzbudzało u pograniczników zainteresowania. Kiedy przyjrzeli się kwestionariuszowi Eugeniusza, zobaczyli wpis w rubryce: ateista. Wopiści zbiegli się by na własne oczy zobaczyć, ledwie znane im, samookreślenie „ateista”. Potem przyglądali się Eugeniuszowi, jakby nigdy wcześniej nie widzieli tak egzotycznego okazu człowieka.
Po naradzie zadecydowali, że nie mogą Eugeniusza wpuścić do kraju, bo skąd wiadomo czego taki człowiek może się dopuścić. Ich reakcja była zdecydowana. Tak jakby w kwestionariuszu stało: terrorysta, anarchista, komunista czy rewolucjonista.
Pomimo tego, że nas zapraszano do wjazdu do kraju, solidarnie z Eugeniuszem, cofnęliśmy się z powrotem do Maroka. W przygranicznej miejscowości Andrzej Walewski, zaczął przerabiać Eugeniuszowi wpis, na poprawną wersję, „katolik”.
Rezultat wyglądał dość nieporadnie. Odczekaliśmy jednak aż następnego dnia nastąpi zmiana ekipy granicznej, i , jak-gdyby-nigdy-nic, tuż przed godziną piątą, kiedy wopiści szykują się do pójścia do domu, podeszliśmy ponownie do próby przekroczenia granicy.
Ufff !! Tym razem się udało. Jako jednolita religijnie grupa wjechaliśmy do Algierii.
5g.
Zatrzymaliśmy się w przygranicznej wiosce.
Lonek zabrał głos.
Koledzy – rzekł z powagą w głosie – proponuję, aby pochować wszystkie słowniki wyrazów obcych jakie mamy na pokładzie, aby ten „…”, tu zwrócił się do Eugeniusza żartobliwie, ale w potencjalnie obraźliwych słowach, znowu nie wpędził nas w jakieś tarapaty wynajdując „dziwne” określenia, które „zmroziły krew” nie tylko pograniczników, ale i nas, porządnych Polaków.
Takich epitetów, nawet żartem, nikt by z nas, w stosunku do Eugeniusza, nie wypowiedział. Eugeniusz budził respekt. Udowodnił też, że stać go na podejmowanie odważnych decyzji. Na przykład, jeszcze przed dotarciem do Afryki, odesłał do Kraju zapasowego kierowcę, po tym jak się zorientował, że nadużywa on alkoholu.
Lonek najwidoczniej czul się swobodnie w relacjach z Eugeniuszem. Bardziej niż którykolwiek z nas.
6a.
Lonek był bohaterem licznych anegdot zrodzonych na Wyprawie. Niektóre prezentowały jego postawę. Inne stawiały go w roli bohatera, nieświadomie uczestniczącego w jakimś dramacie. Jak na przykład w tym wydarzeniu opisanym poniżej.
6b.
W Tamanrasset, w Noc Sylwestrowa 1972 roku, Krzyś Albiniak, nasz kierowca, pod wpływem alkoholu, gnał po głównej ulicy, niczym kierowca Formuły Jeden. Wracaliśmy do obozu, tuż przed Dwunastą. Siedząc na otwartej platformie, śpiewaliśmy i przeklinaliśmy wiarołomność grupy Francuzek, które dały nam kosza, nie pojawiając się, pomimo uprzedniej umowy, w mieście pod Pocztą.
Lonek, który siedział nieco wyżej niż reszta nas, został uderzony w głowę przez konar, chyba jedynego tu drzewa, który wystawał ponad ulicę, którą jechaliśmy. Mocno krwawił ale, nie doznał potencjalnie katastrofalnych obrażeń. Doktor Gajowniczek tamował krwotok, rozrywając własną koszulę na strzępy.
Lonek został ocalony. To wtedy przypomniało mi się angielskie powiedzenie, że „a miss is as good as a mile” (chybienie o milimetry jest tak dobre, jak uniknięcie ciosu oddalonego o mile).
Po ocknięciu się Lonek żartował.
– A to było ostrzeżenie od Niebios, żeby trzymać się z dala od bab. Co mnie podkusiło, żeby się umawiać z tymi francuskimi dziewuchami! – powiedział.
– Nigdy nic dobrego z relacji z babami nie wyniknie.
Tym samym, nie tyle sygnalizował swą wiarę w boską opiekę, co żartobliwie deklarował swoją niechęć do kobiet. Czyli sygnalizował swoją orientację, do której co pewien czas żartobliwie i dyskretnie czynił aluzje.
6c.
Umiejętność lawirowania między różnymi światami była charakterystyczną częścią osobowości Lonka.
Był świadomy tej swojej cechy i kierował się nią w wyborze kolejnych sytuacji, które przez swoją niejednoznaczność stwarzały okazje do śmiechu i kpiarstwa. A co najważniejsze, pozwalały mu działać w ramach „lekkości bytu”.
6d.
Czy ta lekkość mogła mu uwierać? Możliwe że tak. W Maputo , gdzie spotkaliśmy się wiele lat później (2014) żalił się, że czuje się samotny. Każdy „przyjaciel”, z którym nawiązuje bliski kontakt, wcześniej czy później, ulatnia się jak ten kanoniczny kochanek, który: ”rusza w siną dal”.
Ostatni z szeregu pozostawił mu pod opieką dwóch nieletnich chłopców, których Lonek traktuje jak swoje wnuki.
O tym wspomnę za chwilę.
6e.
Na razie cofam się wstecz do czasów afrykańskich.
Co pewien czas, szczególnie wtedy, kiedy z oddali dobiegały odgłosy tam-tamów lub dolatywały pieśni, Lonek, uczesany i oblany wodą kolońską, w którą nas wyposażyła Pollena szedł, z uśmiechem, w mrok.
Powracał nad ranem. Czasem w towarzystwie rozchichotanych podrostków.
Byłem pełen uznania dla tych wypadów, obiecujących bezpośrednie kontakty z tubylcami. Nas jako grupy nigdy nie było stać na nawiązywanie takiej bliskości z mieszkańcami Afryki. Pomimo tego, że tlił się w naszym programie oficjalnie głoszony przed wyjazdem cel: nawiązywania kontaktów z miejscową ludnością. Ale to było „pobożne życzenie”. Afrykanów oglądaliśmy przejeżdżając obok nich w samochodach. To trochę lepszy kontakt niż „oglądanie przez szybę”, ale daleki od bliskich, międzyludzkich relacji typu „twarzą-w-twarz”.
Powróciłem do tematu, jego nocnych eskapad w warunkach szczerych rozmów podczas kilku nocy przegadanych w Maputo. Zgodził się z moją sugestią, że wspomnienia z tych „afrykańskich przygód” mogłyby przyćmić to, co ktoś inny mógłby napisać o Wyprawie. Przyznał, że przed upowszechnieniem jego nocnych wypraw w nieznane, powstrzymuje go niechęć ujawniania wszystkich szczegółów jego skomplikowanej osobowości. Ujawnił też, że ma notatki z tych śmiałych wizyt, ale nie powinny one zostać opublikowane za jego życia.
Wtedy żaden z nas nie wiedział, że czas na publikację, zgodnie z jego ograniczającymi warunkami, nadejdzie w tak nieodległej przyszłości, za kilka lat.
7a.
W Afryce, Lonek, z wykształcenia archeolog, miał program możliwy do realizacji przy przyjęciu stylu naszego podróżowania. Lonek dokumentował, przelewając na papier, prehistoryczne rysunki naskalne. Wielokilometrowa trasa naszego przejazdu w Afryce dobrze wpasowywała się w badania porównawcze tematyki przedstawianej na rysunkach.
Na przykład, w sporadycznych odwiedzinach różnych stanowisk od Sahary poczynając, aż po malunki Afryki Środkowej, i dalej, występowały wizerunki różnych gatunków zwierząt.
Czasem przedstawiano te same zwierzęta w miejscach odległych od siebie o tysiące kilometrów i różniących się warunkami klimatycznymi. Od obszarów pustynnych w Afryce Północnej, do lasów tropikalnych w Afryce Centralnej i bogatych w rysunki obszarów Wschodniej Afryki, Rwandy, Tanzanii i Kenii.
Można więc było, spekulował Lonek, traktować te stanowiska jak mapy migracyjne ludzi i zwierząt.
To było ciekawe i twórcze stawianie sprawy. Jazda samochodami terenowymi doskonale by się do takiego zadania nadawała. Jego pomysły, by skupić się na dokumentacji (i możliwej interpretacji) rysunków naskalnych, nie znalazły poparcia. Szczególnie dlatego, że część z naszej grupy była głównie zainteresowana jak najszybszym powrotem do Kraju. Jakiekolwiek odstępstwa od zaplanowanej trasy, wymagające dotarcie do stanowisk wskazywanych przez miejscowych informatorów, spotykało się z filistyńskim sprzeciwem. Powoływano się na początkowy scenariusz Wyprawy, później porzucony, zakładający ekstremalnie krótki, wyczynowy w swej naturze, czas przejazdu przez planowana trasę.
7b.
Ja wdzięczny byłem Lonkowi za skierowanie mojej uwagi na tematykę malunków naskalnych, którą się z pasją zająłem wiele dekad później. Przed spotkaniem z Lonkiem nie zwracałem uwagi jak atrakcyjny jest temat, który występując na wszystkich kontynentach, łączy ludzkość w jeden, powszechny, „artystyczny” gatunek. A poprzez nasza obecna wrażliwość, łączy, potencjalnie nas, ludzi XX wieku, z twórcami tej sztuki, sprzed setek lat. Czyli sztuka umożliwia kontakty w strukturze terytorialnie „poziomej” i „pionowej”, w historycznym wymiarze.
7c.
Najpierw, po Wyprawie i studiach antropologicznych w Australii, zajmowałem się badaniami terenowymi w PNG (Papui Nowej Gwinei). Przez następne dwadzieścia lat skupiałem swoją uwagę na odległych rejonach Gór Zachodnich PNG i na pracy wśród australijskich aborygenów.
Dopiero ostatnie dwie dekady poświęciłem, z inspiracji Lonka, na badania fenomenu sztuki naskalnej, w Afryce, w Azji i Australii.
Naszła mnie refleksja, że my, obecne pokolenie jesteśmy uprzywilejowani, w porównaniu z poprzednikami.
Niektórym dane jest dłuższe innym krótsze życie. Widać to na podstawie losu kolegów z Wyprawy.
Ale patrząc na moje życie.
Dwie dekady skupione na jednej części świata; następnie dekada lub dwie, na badaniach w Afryce…a wszystko dzięki temu, że obecnie życie trwa o wiele dłużej niż kiedyś. Malinowski zmarł w wieku 58 lat (1884 – 1942)!!! Nic dziwnego, że zajmował się „tylko” małym archipelagiem, Trobriand Islands, który obecnie jest częścią PNG. Nie starczyło mu czasu na zajecie się innymi rejonami świata.
8a.
Przed moim przyjazdem do Mozambiku w roku 2014, korespondowałem z Lonkiem. Dowiedziałem się, że kontynuuje on tam zainteresowania sztuką naskalną i wygląda spotkania ze mną w celu wymiany doświadczeń i myśli. Po zapoznaniu się z materiałami zebranymi przez każdego z nas snuliśmy plany wydania i zredagowania wspólnej pracy na temat prehistorycznej sztuki naskalnej. To był frapujący plan. Szczególnie, że wątła ilość naszych publikacji dowodziła, że każdy z osobna „wziął na talerz swych pasji więcej niż mógł to w samotności skonsumować”.
8b.
W Mozambiku Lonek zajmował stanowisko profesora. Materiałów do wykładów miał pod dostatkiem. Był kierownikiem programu finansowanego przez Szwedów i dotyczącego identyfikacji i ochrony „pomników kultury”, takich jak rysunki naskalne i stanowiska archeologiczne, przed zniszczeniem przez deweloperów i eksploratorów złóż naturalnych.
Lonek skontaktował mnie z naukowcem z uniwersytetu w Nampula, największego miasta mozambickiego w północnej części kraju. Profesor Maurizio Berti, wraz z katolickim księdzem z miejscowej katedry, zorganizowali wielogodzinny wyjazd w góry służbowym samochodem.
Mówili, że polecenie mnie przez profesora Adamowicza, zmotywowało ich do zorganizowania całodziennej wyprawy w góry obfitujące w malunki naskalne.
Podziękowałem Lonkowi telefonicznie.
8c.
Po dotarciu do podnóża łańcucha gór wdrapaliśmy się, wspomagani przez życzliwą miejscową młodzież, na półkę skalną, zwróconą w stronę zachodzącego na odległym horyzoncie słońca.
Ogromne wrażenie zrobiło na mnie, jak zwykle przy takich okazjach, obcowanie z historią wielu pokoleń. Prace dziesiątków lub setek ludzi musiały się złożyć na wykonanie tej panoramy pokrywającej całą ścianę, kilkadziesiąt metrów wzdłuż i około 10 metrów wzwyż.
Przychodziła na myśl Panorama Racławicka z Wrocławia i Panorama Historii Wojny Domowej z Atlanty. O ile w tych ambitnych malunkach chodziło o przedstawienie młodym pokoleniom historii Polski i Stanów Zjednoczonych, w możliwie wokatywnej i realistycznej formie, o tyle malunki naskalne posługiwały się formami symbolicznymi, wyrażającymi najistotniejsze aspekty ich życia. Odczytywanie tych symboli nie jest łatwą sprawą.
8d.
Jak się przedstawić nieznanym cywilizacjom jeśli kiedykolwiek dotrze do nich wiadomość przesłana przez nas, Ziemian, zastanawiała antropologów, ekspertów z NASA. Wysłana przez nich w Kosmos, bez podawania celu, kapsuła z ziemskim identyfikatorem, zawierała zapis równania Pitagorasa, cyfrową formę Symfonii Beethovena i szkice postaci Kobiety i Mężczyzny.
Myślałem o tym programie NASA oglądając formy geometryczne i profile ludzkie i zwierzęce starając się odtworzyć wrażenia Kosmitów skonfrontowanych, jeśli kiedykolwiek miałoby to miejsce, z „rebusem” symboliki wysłanym ku nim przez nieznanych im współmieszkańców wspólnego Kosmosu.
Jesteśmy skazani na interpretację wspomaganą przez „informed guessing”. Znaki, jakimi tamtejsi ludzie wyrażali swój sens istnienia pozostają tajemnicą dla współczesnego estety. Miałem nadzieję, że analiza tej symboliki i porównanie jej z wiedzą antropologiczną z innej części świata rzuci światło na mentalność naszych prehistorycznych przodków. Miałem doświadczenie obcowania z malunkami naskalnymi z wielu części świata.
8e.
Miałem wrażenie, kontemplując sztukę naskalną w innych rejonach Afryki i Australii, że mam do czynienia z „bliskimi nieznajomymi”, którzy wkładając wielki wysiłek w pozostawieniu śladów po sobie, chcą dotrzeć do ludzi takich jak my, wiele wieków po tym jak oni powymierają.
8f.
„Znaki istnienia”, jakie po sobie zostawiają są zaskakująco podobne w różnych częściach świata. To tak jakby gatunek Homo Sapiens Sapiens rozprzestrzeniony po całym świecie dzielił wspólna, premordialna podświadomość, postrzegającą w podobny sposób swoją egzystencję.
Egzystencje krucha, osobniczo krótkotrwała, która chciał się podzielić w swym poczuciu zachwytu i sensie tragedii.
8g.
W drodze z Nampuli na wyspę Mozambik natrafiliśmy na kolejne stanowisko prahistorycznej stuki. Jak poprzednio, po wielkogodzinnej kontemplacji mającej na celu intuicyjne dotarcie do zaginionego świata komunikującego się z nami przy pomocy sztuki, zrobiłem dokładną dokumentację fotograficzną z zamiarem podzielenia się nią z Lonkiem, po powrocie do Maputo.
Próba dotarcia intuicyjnego (wspomaganego wiedzą archeologiczno-antropologiczną) poszerzona bywała wiedzą o historii odległych społeczeństw, które żyły i tworzyły kilkadziesiąt tysięcy lat temu.
8h.
Przypomniałem Lonkowi i planach nakierowania AWA72 na dokumentację rysunków naskalnych występujących na całej trasie naszego przejazdu. Identyfikacja zwierząt pojawiających się na nich zwracałaby uwagę na jedność klimatyczna wszędzie tam gdzie dany gatunek zwierząt jest przedstawiana. Ważną informacją byłoby to, w jakich rejonach Kontynentu pewne gatunki przestają być reprezentowane a pojawiają się inne.
Zwróciłem uwagę, że formy geometryczne, w oczywisty sposób starające się nam komunikować o sprawach ważnych dla prehistorycznych artystów, występują na całym świecie. Z pomocą doświadczenia wyniesionego z dwuletniego pobytu w Górach Zachodnich wiem, jak ważną jest identyfikacja z grupą klanową i zbiorem tych klanów z formacją, którą można by nazwać, „szczepem”.
8i.
Moi informatorzy przedstawiali ten związek w formie patyczków układanych na klepisku i otoczonych włóknem pochodzenia leśnego. Patyczki to każdy z braci uczestniczących we wspólnym organizmie klanowym.
Podobną figurę można spotykać na wielu malunkach naskalnych. Kilka kresek wpisanych w okrąg.
8j.
Zapiski tego typu są jak wyryte serca, przez zakochanych chłopaków, na parkowych ławkach. Miłość jest wielką energią dążącą do publicznego wyrazu. W naszej kulturze miłość do wybranej dziewczyny jest silniejsza niż miłość do grupy swych pobratymców. W kulturach szczepowych i tych prehistorycznych bywa odwrotnie. Miłuje się swych braci bardziej niż miłuje się siebie samego lub wybraną dziewczynę.
8k.
Przykazanie chrześcijańskie o miłowaniu bliźniego „jak siebie samego” jest zaproszeniem do epoki indywidualizmu, który zatryumfował w naszej cywilizacji. W duchu zachodnich wartości każda osoba postrzega sama siebie jako oddzielny byt, zasługujący na specjalne traktowanie, choćby było w sprzeczności z interesami grupy.
Przedstawiłem Lonkowi zbiory zdjęć z moich wizyt w różnych częściach świata, z zamiarem podzielenia się doświadczeniem w identyfikacji wspólnych motywów.
Na laptopie pokazałem odwiedzone miejsca sztuki prahistorycznej. Lonek skopiował do późniejszego wglądu i wypełnił nimi duże, kartonowe pudło.
8l.
Znalazły się w nim materiały z północnych części Australii, tzw. Bradshows rock painings, z miejscowości Laura w Queenslandii i z Vanuatu, materiały z Indii: z Usgalimal w okolicach Goa, z malunków w grocie Edakkal (Kerala), i rysunków z RPA, Botswany, Tanzanii ( góry w okolicach miejscowości Kolo, o które otarliśmy się na AWA72 odwiedzając stanowiska Homo Erectus a Olduwai, w pobliżu sławnego Parku Serengetti) i z Namibi.
Do tego dochodziły opisy megalitycznych budowli w Indii, Pakistanie (Mohenjo Daro i Harappa civilisation), Afghanistan (Bamian), Wyspach Trobrianda i Europie.
Wśród zdjęć i artykułów wyróżniały się fotografie tropów dinozaurów z Namibii podobne do śladowi (o tym samym kształcie) pozostawione przez dinozaury w Ameryce Południowej. Jak wiadomo z prac paleontologicznych, dinozaury w Afryce wyginęły około 160 milionów lat temu.
9a.
Ślady w Ameryce Południowej dowodzą, że przed tym okresem tamten kontynent stanowił jedną masę lądową z Afryką, po której spacerowały dinozaury tego samego gatunku.
Takie wnioski – zauważył Lonek – dobrze pasowałyby do analizy dystrybucji zwierząt w Afryce w okresie Neolitu, jaki planowaliśmy w, niedoszłych, badaniach prowadzonych przez AWA72.
9b.
Mozambik jest arcyciekawym krajem, w którym można eksplorować zamierzchłą przeszłość. Lonek przez kilka dziesięcioleci pobytu w tym kraju natknął się, częściowo z pomocą szwedzkich kooperantów, na ciekawe artykuły. Wśród wertowanych przeze mnie stosów papierowych kopi artykułów w języku angielskim, były relacje z dziedziny antropologii genetycznej. Zwracano w artykule uwagę na stosunkowo małe zróżnicowanie genetyczne ludzkości. Wnioskowano, że w przeszłości, kataklizm spowodowany wybuchem wulkanu, spowodował śmierć większości homo sapiens, jaki wówczas zamieszkiwał Afrykę.
Przy życiu pozostała tylko niewielka grupa, nie więcej niż kilkudziesięciu osobowa, która dała początek genetycznej spójności całej ludzkości. Grupa ta, przetrwała w jaskiniach głębokiego wąwozu znajdującego się w północnej części Mozambiku. To dzięki przypadkowi, że ten głęboki parów gościł wtedy tę garstkę ludzkości mamy teraz do czynienia z blisko genetycznie spokrewniona ludnością całego globu. Z badan genetyczno- mutacyjnych wiadomo, że grupa ta, po wyczerpaniu warunków do życia w wąskim na kilkanaście metrów, zagłębionym ponad otaczający płaskowyż na około 80 metrów i długim na kilometr wąwozie, wyemigrowała na północ, w kierunku obecnej Tanzanii, Somalii i Bliskiego Wschodu. Tę wędrówkę zidentyfikowano na skali czasu na 70 do 100 tysięcy lat temu.
Lonek pokazywał mi zdjęcia ze swej wizyty w tej „kolebce ludzkości”. Miałem ją też odwiedzić przy okazji następnej wizyty u Lonka. Takie spekulacyjne wędrówki w czasie, sięgającym wstecz na tysiące lat, pobudzały moją wyobraźnię i dodawały sił do dalszych eksploracji.
9c.
Lonek, potencjalnie, stanowił doskonałego partnera do wspólnej pracy nad afrykańską prehistorią. Zapewnił mnie też, że jest w stanie zorganizować fundusze u swoich szwedzkich benefaktorów.
Umawialiśmy się na następne spotkanie za rok, lub dwa.
Przed oczami otwierały mi się „bramy niebios”, o które się od dawna modliłem
10a.
W Mozambiku Lonek obracał się w „dobrym towarzystwie”. Przez kilka lat był przewodniczącym Klubu Rotary, zrzeszającego elitę tego kraju. Byłem zaproszony na jedno ze spotkań. Wszyscy uczestnicy spotkania byli elegancko ubrani. Lonek był „pod krawatem” i w trzyczęściowym garniturze. Ówczesny przewodniczący Klubu prowadził zebranie w profesjonalny sposób. Całe spotkanie było notowane przez zawodową sekretarkę.
Lonek przedstawił mnie jako gościa z dalekiej Polski. Zebrani przyjęli mnie oklaskami.
Przewodniczący zebrania zdał relacje z postępów w staraniach, żeby na wniosek „kolegi Adamowicza”, jedną z nowych arterii w Maputo nazwać imieniem generała Jaruzelskiego. Imiona Che Guevary, Lenina i Fidela Castro już były na mapie miasta. No więc, dlaczego by nie miało być arterii imienia Wojciecha Jaruzelskiego, komunisty zasłużonego w transformacji politycznej w Europie.
Lonek, pisemnie, na poprzednich zebraniach, argumentował, dlaczego Generał zasługiwał na takie wyróżnienie.
Po spotkaniu Lonek potwierdził, że jest „entuzjastą” Generała, zarówno z okresu przygotowań do AWA72, jak i polityki z lat 80ch.
Przyjąłem jego stanowisko bez dalszej dyskusji.
11a.
W następnych kilku dniach Lonek zaprosił mnie na serię wykładów z antropologii Oceanii i Australii. Chętnie wystąpiłem przez afrykańskimi studentami. Lonek tłumaczył moje wystąpienie w języku angielskim na język portugalski.
(mam dokumentację fotograficzną z tego spotkania)
Na zdjęciach widać moją gestykulację, której spontanicznie używam dla podkreślenia głównych wątków wystąpienia. Ciekawe, ale i zabawne, że na zdjęciach widać, że Lonek tłumacząc moje wykłady, układał ręce dokładnie tak samo jak ja. Najwyraźniej uważał, że gestykulacja dodaje autentyczności jego tłumaczeniu. A może swymi gestami, imitującymi moje zachowanie, przybliżał słuchaczom nieznane dotąd informacje, traktując swoje gesty jako markery do moich słów.
Oczywiście, musiałem mu zaufać, że tłumaczy wiernie to o czym mówię. Nie miałem możliwości zweryfikowania jego portugalskiej wersji pod kątem zgodności z moim angielskojęzycznym przekazem.
11b.
Mówiłem o Papui Nowej Gwinei i australijskich aborygenach. Mówiłem o polityce „Native Title” i procesach sądowych zmierzających do unieważnienia konsekwencji prawnych wynikających z zakwalifikowania kontynentu australijskiego jako „terra nullius”, czyli ziemi niezamieszkanej przez ludzi, którzy zgodnie z brytyjskim ustawodawstwem, mieliby prawo własności do zajmowanych przez siebie obszarów.
Zasadą terra nullius została objęta cała Australia wraz z Wyspami Torrensa, ciągnącymi się od północnego cypla kontynentu, aż po plaże PNG.
Ustawodawstwo brytyjskie precyzowało jakie warunki musi spełniać dane terytorium, żeby zostać zakwalifikowane jako „ziemia niczyja”. Nie mogło mieć domostw, określonych granic i jasno zdefiniowanego systemu dziedziczenia.
Okazało się, że te wszystkie warunki były spełnione przez wyspiarzy z Wysp Torrensa. Po wieloletniej batalii sądowej, Edi Mabo, jeden z wyspiarzy dopiął swego i w jego wypadku przyznano, że zasada terra nullius została zastosowana fałszywie i należy mu się odszkodowanie.
Decyzja ta otworzyła „puszkę Pandory”, sugerując, że warunki własnościowe na całym Kontynencie powinny zostać sprawdzone, a status prawny przywrócony potomkom nielegalnie wydziedziczonych Aborygenów.
Blady strach padł na białą populację Australii obawiającą się, że Aborygeni, poprzez decyzje sądowe, upomną się o swoje prawa do ziemi, obecnie zajmowanej przez farmy i liczne miasta.
Sprawa okazała się mniej dramatyczna niż ją na początku sobie przedstawiano.
11c.
Afrykańscy studenci pytali się skąd się „czarni” znaleźli na kontynencie australijskim. Pytali, czy wymiar sprawiedliwości stanąłby po stronie indywidualnych petentów, jeśliby ich roszczenia kolidowały z interesami instytucjonalnymi państwa.
Rozmowy, z których byłem bardzo zadowolony, trwały godzinami po wykładzie. Pod koniec przeniosły się na trawnik na terenie kampusu i trwały do zmierzchu.
12a.
Ujmującą cechą charakteru była relacja Lonka z małymi czarnoskórymi chłopcami. Traktował ich jak swe wnuki. Widać było zażyłość, jaka łączyła malców z Lonkiem. Mówił o nich, że są najcenniejszą pamiątką pozostawioną przez „przyjaciela”, ojca chłopaków, który zaginał gdzieś we mgle ludzkich losów. Matka już wcześniej powróciła do swej wioski i nie było z nią kontaktu.
13a.
Lonek był impulsywny w działaniu. Należał do tej kategorii ludzi, którzy najpierw wchodzą w jakąś rolę, a później się zastanawiają jak sobie z nią poradzić.
Tak było z harcerstwem. Prezydentem został znajomy Lonka. W ramach nowych politycznych porządków powołał Radę Porozumienia Narodowego. W domyśle miała ona reprezentować i jednoczyć różne skłócone frakcje polityczne. Prezydent wymyślił, że dokooptowanie do Rady białych obywateli będzie dobrym posunięciem politycznym.
13b.
Lonek był znany jako patriota mozambicki. Kiedy polskie MSZ, za przykładem innych krajów europejskich wciągnęło Mozambik na listę krajów „niebezpiecznych” i odradzało podróże do tego kraju, Lonek wystosował list protestacyjny. Rozesłał ten list do wszystkich krajów EU argumentując, że jedynie niewielki rejon przy granicy z Tanzanią jest niebezpieczny dla odwiedzających turystów. Reszta kraju jest gościnna i otwarta na wizyty.
Prezydent, wiedząc, że Lonek ma za sobą skautowskie doświadczenie i często przebywa w trudnych warunkach terenowych w czasie swoich badan archeologicznych po całym kraju, zaproponował utworzenie krajowej organizacji harcerskiej, której do tej pory nie było w Kraju.
Lonek zostałby mianowany Naczelnym Harcmistrzem, a organizacja weszłaby w skład „broad church” (wielowątkowej) reprezentacji narodowej. Tak się też stało. Lonek śmiał się do łez z takiego obrotu sprawy.
13c.
Mówił, że jak zakomunikował tę „dobra wiadomość”, że jako Naczelny Harcmistrz wszedł do rządu krajowego, jego mama, powiedziała, żeby zadzwonił następnego dnia, bo „coś słabo słychać”, i ona nie rozumie, o czym on mówi !!!
To nie była wina słabej transmisji na linii. Mama miała rację, że „trudno było zrozumieć” w co on został wplątany. Ale kiedy już tam był, to dostosował się do roli. Reprezentował Mozambik na międzynarodowym harcerskim forum. Odwiedzał Polskę z grupą skautów. Miał siatkę komórek harcerskich w całym kraju. Uczył skautów harcerskich polskich piosnek przy ognisku.
13d.
Puścił mi nagranie powołanego przez siebie chóru harcerskiego, w której młodzi Afrykanie śpiewają z niezłym polskim akcentem „płonie ognisko i szumią knieje/drużynowy jest wśród nas/opowiada starodawne dzieje/bohaterski wskrzesza czas”.
Prawdopodobnie to doświadczenie, które zaczęło stanowić ważną część osobistej tożsamości, przypominało mu o okresie „złotego wieku” spędzonego we wczesnej młodości wśród rówieśników kołchoźnianych.
13e.
Kiedy planowałem wyjazd do Nampuli, skontaktował się z miejscową drużyną harcerską. Miała ona otoczyć mnie opieką. Wskazać odpowiednie noclegi itp. Na lotnisku w Nampuli stała grupa dwudziestoparoletnich dryblasów. Każdy z nich mógł wyglądać na skauta. Żaden z nich nie wykazywał inicjatywy, żeby do mnie podejść i przedstawić się jako wysłannik „naczelnika.
Żeby zidentyfikować właściwą osobę podchodziłem po kolei do każdego z oczekujących i podawałem hasło „czuwaj”, domyślając się, że Lonek, motywowany polskim patriotyzmem, na pewno wprowadził to harcerskie powitanie do miejscowego słownika. Nikt nie wpadł na pomysł, by napisać na banerze moje nazwisko, jak to robią oczekujący na przylatujących gości, hotele wszystkich krajów. Kilku pierwszych z zaczepionych przeze mnie młokosów popatrzyło podejrzliwie na mnie z pytaniem w oczach, czego od nich chce. Ale kolejny zareagował pozytywnie. Odpowiedział „czuwaj”. I to było jedyne wspólne słowo, które między nami funkcjonowało. Ja znalem ”obrigado” (dziękuję po portugalsku), a oni nie znali żadnego słowa po angielsku.
Aleśmy się dogadali na tyle, że oczekujący chłopak dowiózł mnie do odpowiedniego hotelu, za co podziękowałem Lonkowi.
13f.
Lonek mieszkał przez kilka lat w Nampuli. W jego opowiadaniach było to piękne miasto. „Najlepsze miejsce na świecie” – mówił. Chyba żartował, ale doceniałem jego chęć określania znanych mu miejsc z najlepszej z możliwych stron. Lubię „nadreprezentację” zachwytu i optymizmu. Nie lubię narzekań i utyskiwań tam, gdzie może i obiektywnie oddają wiernie sprawę, ale przeszkadzają w optymistycznym odbiorze świata, na który jesteśmy skazani.
Moje oględziny podczas następnych kilku dni podważały podstawy tego entuzjazmu. Być może, myślałem, ten kołchozowy świat był barwniejszy także z pozytywnej perspektywy Lonka. Nie mniej nie poruszyłem tematu zachwytu nad tym miastem.
13g.
W przerwach między rozmowami o sztuce naskalnej i prehistorii ludzkości śpiewaliśmy ruskie piosenki, tak jak to robiliśmy w Afryce, jadąc na odkrytej platformie naszej ciężarówki.
Pomimo upływu lat od Wyprawy pamiętałem wszystkie słowa licznych piosenek. Utknęliśmy jednak na jednej z nich. Sentymentalna, ruska piosenka Nie placz dziewczonoczka, soldat gieroj (nie placz dziewczyno, że twój najmilszy padł jako bohater ZSSR). Obaj zapomnieliśmy co dalej ze słowami.
13h.
Lonek zapewnił, że nie ma sprawy i zaraz się dowiemy, jak dalej idą słowa tej piosenki. Zadzwonił i rozmawiał po rosyjsku z jakimiś „Jurą”.
Okazało się , że to był Pierwszy Sekretarz ambasady rosyjskiej, z którym Lonek, był wyraźnie zaprzyjaźniony.
Bez zwłoki, po następnym kieliszku białego, południowo-afrykańskiego wina, i podyktowaniu słów piosenki przez rzeczonego „Jurę”, pociągnęliśmy do końca tę, wzruszającą do łez, piosenkę.
14.
Lonek najwyraźniej pasował do wielu środowisk towarzyskich. Od polityków, poprzez ludzi kultury, studentów, harcerzy aż po personel ambasady rosyjskiej, w skład którego wchodzili ludzie rożnej proweniencji.
Eugeniusz opowiedział, że podczas jego pobytu w Mozambiku, po jednym ze spotkań “z okazji” w rosyjskiej ambasadzie, gdzie był zaproszonym gościem, podeszło do niego dwóch dryblasów w czarnych okularach, bezceremonialnie zabrali mu kamerę, której Eugeniusz używał na spotkaniu, i wyświetlili film.
– A tak – skomentował to Lonek, kiedy u opowiedziałem o tym incydencie. Teraz jest jeszcze ta sama ekipa, co za czasów Eugeniusza. Kilku moich przyjaciół w Ambasadzie – mówił Lonek, ma tutaj swoje „przyjaciółki” i „przyjaciół”. Nie byłoby dobrze gdyby, za sprawą amatorskiej dokumentacji Eugeniusza, sprawa dotarła do moskiewskiego MSZ-tu. Nie mówiąc już o żonach oficjeli pozostawionych w kraju.
15a.
Lonek był wyrozumiały dla innych i dla siebie. Żył w „magicznej rzeczywistości”, w której albo nie było z góry ustalonych norm albo były one zawsze otwarte na indywidualną interpretację.
Znana w środowisku akademickim jest sprawa plagiatu popełnionego przez Lonka. W jednym z czasopism, które, najprawdopodobniej dociera do garstki afrykanistów, Lonek pod swym nazwiskiem i zmienionym tytułem, zamieścił artykuł opublikowany jakiś czas wcześniej przez Eugeniusza, jednego z nielicznych prenumeratorów tego pisma.
Czego się Lonek spodziewał? Przecież wiadomo, że takich rzeczy się nie robi w środowisku akademickim.
Czyżby on działał szybciej niż myślał o konsekwencjach swoich czynów?
Z wrodzonej delikatności nie poruszyłem z Lonkiem tej sprawy. Ani tego, że „tajemnicą Poliszynela” jest fakt, że Lonek nigdy nie napisał doktoratu. Nie przeszkadza mu to, ze umieszcza przed swym nazwiskiem, profesor doktor Leonard…
Ale pal to licho…!
Takie naganne w środowisku akademickim zachowanie jest spójne z jego cechami, które poruszyłem powyżej w swoich wspomnieniach.
Na zwróconą mu uwagę, z pewnością by odpowiedział, że „nic się nie stało”. Co więcej, plagiat jest komplementem dla oryginalnego autora i , że „formalności są po to aby je twórczo omijać”.
16a.
Lonek zawsze miał kłopoty z „twardym stąpaniem po ziemi”. Czasami to się obraca przeciwko niemu. Czasami zjednuje mu ludzi i otwiera na nowe sytuacje.
Humor pojawia się na styku dwóch różnych światów. Taki humor jest jak „lubrykant” ułatwiający drogę do kolejnych, również wieloznacznych sytuacji.
Miałem przy sobie zdjęcie żartu rysunkowego z The New Yorkera. Pokazałem je Lonkowi nie sugerując, że sytuacja przedstawiona na rysunku w jakikolwiek sposób odnosi się do niego.
Na rysunku para kosmitów (z talerzem latającym, którym przylecieli, w tle) zbliża się do grupy „ziemian” z zamiarem nawiązania kontaktu. Jeden z kosmitów, ten bardziej doświadczony, mówi do towarzysza: „nie dziw się jak nie będziesz rozumieć aluzji kulturowo-literackich, których oni będę używać w rozmowie z nami”.
16b.
O ludziach, którzy nie „czytają” reguł postępowania obowiązujących w danej grupie społecznej, mówi się, że są dotknięci „ przez spektrum autyzmu” przebiegającego czasem w formie „borderline cases” (przypadków granicznych) między łagodną formą autyzmu, a uznanymi standardami zdrowego zachowania.
17a.
Mówi się, że „negocjowalność” w kontaktach służbowych jest immanentną cechą kultury rosyjskiej. Niektórzy widzą w tych praktykach elementy korupcyjne. Ci, którzy przeszli przez doświadczenie okupacji mówią o różnicach w podejściu Niemców i Rosjan. Ci pierwsi kurczowo trzymali się litery prawa, choćby kosztem sprzeniewierzania się podstawowym zasadom humanizmu. Ci drudzy traktowali literę prawa jako punkt wyjściowy do osobistych negocjacji. Przeważnie naginając prawo wedle własnych interesów.
17b.
W podtytule tych Wspomnień napisałem: „czym skorupka za młodu nasiąknie” sugerując, że interpretacja zachowania Lonka powinna brać pod uwagę doświadczenia wczesnej młodości w warunkach kołchozowych.
No bo na przykład jak zinterpretować takie zachowanie:
18a.
Już po moim wyjeździe z Mozambiku, Lonek wsiadł, wraz z małymi wnukami, do autobusu i pojechał do Pretorii, do Polskiego Konsulatu.
Tam przedstawił pani konsul swoją sprawę. Chodziło o przyznanie chłopakom polskiego obywatelstwa. Lonek nie miał żadnego dokumentu potwierdzającego swój formalny związek z chłopcami. Nie miał żadnych metryk identyfikujących ich tożsamość. Argumentował, że „uważa chłopców” za swoje wnuki, a on jest Polskim Obywatelem.
I to osobiste doświadczenie, według niego, powinno wystarczyć. Chłopcy, na życzenie, mogliby opowiedzieć o uczuciach jakie ich z Lonkiem łącza. Dlatego ich ze sobą zabrał w tę wielogodzinną podróż autobusem.
Gdyby jeszcze można by było wypić wspólnie z Konsulem, ćwiartkę wódki i zaśpiewać „nie placz dziewczonoczka/soldat gieroj”.
Ale nie.
18b.
Pani konsul pracowała już w trybie europejskich instytucji państwowych, gdzie podstawowe wymogi prawne nie podlegały negocjacjom.
Został odesłany z kwitkiem. I to pomimo faktu, że on, Lonek, podkreślał wagę jego wniosku tym, że przyjechał z chłopakami nocnym autobusem z dalekiego Maputo.
Pani konsul, z pewnością życzliwa sprawie Lonka, spisała listę dokumentów, które musiałby przedstawić, aby sprawa nabrała urzędowego charakteru. Zwróciła też uwagę, że wszystkie informacje były dostępne w Internecie na stronie Ambasady Polskiej w RPA.
Lonek, chcąc nie chcąc, musiał powrócić nocnym autobusem do Maputo.
Nie mogło być inaczej!
19a.
Wedle Lonka, współczesne zasady administracyjne, powinny działać w oparciu o „tradycyjne” wartości, w których obowiązuje zasada „przez ludzi do ludzi”. Ty mi pomagasz i ja pomagam tobie.
Wydaje się nieprawdopodobne, że Lonek nie jest zaznajomiony z zasadami funkcjonowania współczesnych, zachodnich społeczeństw. A jednak. Wysiłek jaki włożył w podróż do Pretorii sugeruje, że zasadę kontaktu z władzami, prowadzoną stylem „wschodnim” , uważa za równouprawnioną, a czasami właściwszą od zasady opartej na dyktacie „państwa prawa”.
20a.
Nie wątpię, że raporty o stanie ochrony miejsc o znaczeniu kulturowym, jaki wysyła do sponsorów w Szwecji, są prowadzone rzetelnie i dobrze dokumentowane. A jednak, co pewien czas, jak wskazano powyżej, Lonek stosuje taktykę „wariantu wschodniego”. W jego przypadku, zamiast finansowej propozycji korupcyjnej, używa swego uroku osobistego, którego, najwidoczniej jest świadomy.
21a.
Zrozumiałem, że Lonek żyje i operuje „pomiędzy” kategoriami. Można powiedzieć, że dobrze się czuje w „szarej” sferze, a nie w sferze wielkości binarnych. Nie czuje się swojsko w warunkach „albo tak albo nie”.
Stąd się wywodzi ta „lekkość bytu”, w której się odnajduje. Stąd pochodzi jego poczucie humoru, ponieważ jedna strona rzeczywistości oglądana z perspektywy „drugiej strony” wydaje się być śmieszna i o „zdeformowanym kształcie”. Nie ma znaczenia czy patrzy się „z lewej strony” na prawa stronę, czy odwrotnie.
22a.
Lonek ma syna. Choć o jego matce nic pozytywnego nie umiał powiedzieć. O synu mówił, że się „przytrafił”.
Metaforycznie ujmując, on funkcjonuje „pomiędzy” tak jakby mieszkał na Werandzie, która jest na styku „wnętrza domu” i przestrzeni roztaczającej się przed werandą.
Ja, reportaż z Rulnej w PNG, (Konteksty, 2004), gdzie mieszkałem przez dwa lata, prowadząc pracę terenową na temat relacji misji katolickiej z miejscową ludnością, zatytułowałem Weranda. Nawiązałem tym nie tylko do elementu architektonicznego mojej chatki z trawy i bambusa, ale, metaforycznie, do mojej pozycji antropologa, zawieszonego między różnymi identyfikacjami. Sprzeczność podstawowej strategii antropologicznej „obserwacji uczestniczącej” można rozwiązać przez założenie, że antropolog w swej pracy terenowej będzie zawieszony między „obserwacją” a „uczestnictwem” bez zagłębiania się bez reszty w żadną z tych możliwości.
22b.
Coś z gatunku oksymoronu, który mówi o niemożliwości „jedzenia ciastka przy jednoczesnym zachowaniu go w całości”. A jednak. Przy odpowiedniej „mglistej postawie” pozbawionej wyraźnych konturów, można zakładać współistnienie różnych kategorii, które byłyby niekompatybilne przy ostrzejszym spojrzeniu.
No choćby można „pożerać ciastko wzrokiem”, jednocześnie nie naruszając jego integralności.
22c.
Taką postawę „pomiędzy”, promował też Malinowski w swych pamiętnikach, uważając ją za kulturowo generatywna. On sam czuł się zawieszony między polskością a austro-wegierskim żywiołem politycznym dziewiętnastowiecznej Małopolski.
Był białym mężczyzną wpasowanym między swoja europejską kulturą, a kulturą wyspiarzy na Wyspach Trobrianda. Ich życie postrzegał przez pryzmat optyki, w której wyrósł. Tytuły jego prac Argonauci zachodniego Pacyfiku czy Życie seksualne dzikich stanowią pomosty między cywilizacjami. Praktyki i zwyczaje opisuje on językiem zrozumiałym dla odbiorców ze świata zachodniego.
22d.
Ja, w swojej autoidentyfikacji też zawsze czuję się „pomiędzy” kulturą wyniesioną z domu, a kulturą która otaczała mnie w PRL-u, w czasach szkolnych i uniwersyteckich. Wtedy każde dziecko wiedziało, że co innego mawia się w szkole, a co innego w domu. Sztuka życia inteligentnego dziecka polegała na tym, by się nie identyfikować z żadną z tych narracji. Chodziło o to, by „lekko stąpać” pomiędzy sprzecznymi ideologiami.
23a.
Z pewnością, dlatego często (z wyjątkami) czułem się dobrze w towarzystwie Lonka. Jednak „jego weranda” była, chyba, bardziej pojemna niż moja. Jego „pomiędzy” było jakby „szersze” niż moje. Byłem bardziej dzieckiem modelu zachodniego niż wschodniego, z którym nigdy nie miałem bezpośredniej styczności.
23b.
Muszę jednak w swej „skorupce nasiąkniętej za młodu” mieć sporo elementów stycznych ze „skorupką Lonka”. W przeciwnym razie nie uważał bym czasu spędzonego z nim w Mozambiku za jeden z najciekawszych epizodów mojego życia.
24a.
No i jeszcze ta „marchewka” wspólnej pracy nad materiałem odnoszącym się do rysunków naskalnych i prehistorii, blokowała krytyczna ocenę wielu zachowań Lonka.
25a.
Lonek zmarł niespodziewanie i przedwcześnie, wkrótce po moim wyjeździe z Mozambiku. Nigdy się nie dowiem, czy nasza współpraca mogłaby kiedykolwiek dojść do skutku.
Pozostaje mi wierzyć, że „mogła”.
Żegnaj, więc, Lonku !!!
Wojciech Dąbrowski – lista wpisów w Narodowa.pl – stan na dzień 02.10.2024 – w kolejności publikacji:
1. Świat Rodziny Podróżników – Wyprawy AWA 1972 – Refleksje o powstawaniu i odchodzeniu… AKADEMICKIE WYPRAWY AFRYKAŃSKIE – UNIWERSYTET WARSZAWSKI – pierwsza wyprawa rok 1972 + Wspomnienie o Wojtku Gajowniczku ,,Gajowym”:
https://narodowa.pl/exhibits/awa72-historical-recount-in-memoriam-wojciech-gajowniczek/
2. Góra Kilimandżaro Piękno Życia ale i Jak Blisko do Śmierci – Wyprawa 1973 – przypowiastka również filozoficzna:
https://narodowa.pl/exhibits/gora-kilimandzaro-piekno-zycia-ale-i-jak-blisko-do-smierci-wyprawa-1973/
3. 25 lat Towarzystwa Eksploracyjnego w Warszawie. Wspomnienie. Autor Wojciech Dąbrowski, Sydney, rok 2000:
https://narodowa.pl/exhibits/towarzystwo-eksploracyjne-warszawa-wspomnienie-w-25-ta-rocznice-powstania-autor-wojciech-dabrowski-sydney-rok-2000/
4. Lonek Adamowicz Polska Mozambik Wspomnienia Przyjaciela:
https://narodowa.pl/exhibits/lonek-adamowicz-polska-mozambik-wspomnienia-przyjaciela/